Czołem!
Nie sądziłam, że zdążę w terminie, który ustaliłam w połowie sierpnia, ale owszem, zrobiłam to i muszę przyznać, że to dziwne uczucie, bo ostatnio takie rzeczy działy się bardzo dawno temu. Bardzo dziękuję za komentarze pod pierwszym rozdziałem!
Na temat rozdziału wypowiadać się nie będzie. Niektóre fragmenty będę na pewno edytować za jakiś czas, z niektórych jestem całkiem zadowolona, ale bardziej zależy mi na waszej opinii i uwagach.
Rozdział dedykuję Emily i Marcie, chociaż niestety nie mogłam jej poznać.
Smacznego!
Pocieram
dłońmi twarz. Krzywię się przy tym, starając się zignorować
rozchodzące się wzdłuż ciała, dziwne uczucie otępienia, które
swoje epicentrum posiada wcale nie w sferze fizycznej. Gdy odejmuję
dłonie od twarzy, sylwetka Gideona jest ciemnym punktem wielkości
kciuka na końcu ulicy. W zamyśleniu obserwuję, jak znika za
zakrętem. Zaraz po tym jedna po drugiej zapalają się latarnie,
wydając nad moją głową brzęczące odgłosy.
Rodzice
się będą martwić.
Ignoruję
tę myśl. Może jestem złośliwa, na pewno egoistyczna, ale nie
zniosłabym powrotu do domu. Zresztą jestem wystarczająco dorosła,
żeby potrafić o siebie zadbać. Gdyby było inaczej, nie
wypuściliby mnie jeszcze z ośrodka. Powinni to zrozumieć. Wbić do
głów.
Pozwalam
negatywnej energii przekształcić się w gniew skierowany w
rodziców. To bezpieczne. Zrozumieją.
Nie
mam pojęcia, jak długo stałam w bezczynności pod jedną z
latarni, na przemian zapalającą się i gasnącą. Coraz bardziej
się ściemniało, a ja owinęłam się ciaśniej swetrem i powoli
ruszyłam przed siebie, w stronę, w którą poszedł Gideon,
kontynuując wędrówkę w stronę miejsca, do którego zmierzałam
po wyjściu z domu.
Docieram
tam szybko. Jezioro szemra cicho pod wpływem podmuchów wiatru,
które mącą taflę, zakrzywiając odbijający się w niej obraz
ciemniejącego z każdą minutą nieba. Od tej strony brzeg porasta
wysoka trawa, kładąca się miękko pod swoim własnym ciężarem.
Sędziwa wierzba odgradza zakątek od światła rzucanego przez
latarnie, a jej rozczochrane witki chylą się w stronę wody. Kilka
z nich zanurza się w niej, przy co silniejszych podmuchach kreśląc
owalne znaki na jej powierzchni. W cieniu wierzby, na niewielkim
półwyspie wznosi się mały i zaniedbany plac zabaw. Wybudowano go,
zanim przyszłam na świat. Mama kiedyś powiedziała mi, że nikt
tam już nie przychodzi po tym, jak mała córeczka pani Walden, dziś
prowadzącej niewielki warzywniak przy rynku miasta, skręciła kark,
spadając z huśtawki, teraz skrzypiącej i zardzewiałej. Mieszkańcy
zdawali się zapomnieć o istnieniu tego placu, co jakiś czas rada
miasta podejmowała jego temat, rozdarta między renowacją a
likwidacją, ale nikt nigdy nie poświęcił mu wystarczająco wiele
myśli, by w końcu załatwili tę sprawę. Piaskownica zarosła
chwastami, zjeżdżalnia mchem, a przekrzywiona konstrukcja karuzeli
zanurzała się w chaszczach.
Wiedziałam
o jego istnieniu od podstawówki, chociaż w te obszary zapuszczają
się nieliczni, zazwyczaj zmuszeni gonić tu swoje psy lub szukający
miejsca na spędzenie chwili w samotności. To drugi brzeg jeziora
cieszy się popularnością – zadbany i wypełniony klockami
budynków, które z tej odległości wydają się być wielkości
pudełek po butach. Z tej strony, zaledwie kilka metrów od wierzby,
rośnie zagajnik, dalej gęstniejący i zmieniający się w las, w
którym miejscowi lubią biwakować.
Byłam
ciekawskim dzieckiem, które nie lubiło tłumów. Wynajdywałam
mnóstwo ciekawych miejsc do zabawy, które trochę mniej podobały
się moim rodzicom. Miałam setki kryjówek w całym mieście – ale
plac zabaw był moją ulubioną. W wieku wczesnoszkolnym potrafiłam
odrabiać tam lekcje lub pisać dzienniki, siadając na rozłożonej
pod rękawem zjeżdżalni kurtce. W miarę dorastania spędzałam tam
coraz mniej czasu. Przez chwilę nie przychodziłam tam wcale, a w
liceum odkryłam plac zabaw na nowo, kierując się tam
automatycznie, kiedy potrzebowałam spokojnego miejsca, żeby móc w
samotności pomyśleć.
Uchylam
bramkę niskiego, żelaznego ogrodzenia, która odsuwa się przede
mną ze skowytem i wchodzę na teren placu. Koc owinięty starą,
podziurawioną kurtką przeciwdeszczową wciąż znajduje się tam,
gdzie go zostawiłam. Rozwijam go, starając się trzymać go z
daleka od twarzy, bo kurtka nie do końca zdołała uchronić go
przed wilgocią i szorstki materiał wydziela intensywny, zatęchły
zapach.
Ku
mojemu zdziwieniu, z koca wypada zapalniczka i papierośnica. Nie
należą do mnie, chociaż w czasach Przed Rakiem zdarzało mi się
popalać. Ostrożnie biorę przedmioty do ręki. Zapalniczka to
zippo, dość drogi przedmiot. Papierośnica jest pusta, ale bardziej
od zawartości interesują mnie zdobienia z perłowej masy, które ją
pokrywają. Też wydaje się droga. Kto mógł zostawić te rzeczy w
moim miejscu?
Ściskam
je w rękach, przysiadając na kocu. Moją uwagę odwraca telefon,
który zaczyna wibrować w przedniej kieszeni dżinsów. Mama.
Odrzucam połączenie, czując się winna tylko trochę.
Będę
w domu później, piszę do niej wiadomość, kładąc się z
podciągniętymi nogami. Wyłączam wibracje w telefonie i odkładam
go na bok.
Pozwalam
swoim myślom biec. Proces, który zaczął się, gdy weszłam do
swojego pokoju, teraz przybiera na sile. Migotliwe wspomnienia
przelatują przez głowę i czuję się, jakbym oglądała film,
który widziałam bardzo dawno temu – nie pamiętam już, co się
wydarzy, ale jednocześnie znam to wszystko. Powietrze robi się
coraz chłodniejsze, moje ramiona pokrywają się gęsią skórką.
Przewracam się na bok i oglądam swój film.
Poznaliśmy
się w liceum i należeliśmy do dwóch zupełnie różnych światów.
Teraz, gdy o tym pomyślę, wydaje mi się śmieszne, że stanowiło
to dla mnie wtedy problem.
Gideona
znali wszyscy, a przynajmniej wszyscy kojarzyli. Był jedną z tych
osób, które rzucały się w oczy, chociaż w ogóle o to nie
zabiegały. Trudno powiedzieć, co się za tym kryło. Może pewność
siebie, która emanowała z każdego jego gestu, a może to, że nie
tylko wydawał się być niezainteresowany kierowanymi w jego stronę
spojrzeniami, ale faktycznie w ogóle nie obchodził go fakt, że
obdarzany jest jakąkolwiek atencją. Pozostawał przy tym uprzejmy,
odpowiadał na każde przywitanie, ale konsekwentnie pozostawał na
uboczu, trzymając się swoich znajomych i nie organizując wokół
swojej osoby zamieszania.
Należałam
do tych, którzy tylko go kojarzyli. Wiedziałam, że blondwłosy,
wysoki, niedbale ubrany chłopak ma na imię Gideon, nic poza tym.
Ja
byłam z tych, którzy pozostawali poza ogólnym zainteresowaniem i
byłam z tego powodu bardzo zadowolona. Nikt nie komentował moich
poczynań ani nie puszczał plotek na mój temat – a przynajmniej
ja o niczym nie wiedziałam, nigdy też nie byłam zamieszana w żadną
towarzyską aferę. Należałam do grupy alternatywnych dzieciaków,
które zajmowały się sztuką. Istnieliśmy w wąskiej sferze
pomiędzy popularnością i byciem wrzutkami. Nigdy nie miałam
ambicji, by piąć się po socjalnej drabince sukcesu. Zajmowałam
się swoim podwórkiem.
W
wakacje dostałam pracę w kinie w sąsiednim mieście. Nie był to
wielki multipleks, wyświetlano tam trzy, czasami cztery filmy, w tym
jeden często przeterminowany. Rządni kinematograficznych uniesień
wybierali się gdzieś indziej, a wąskie grono stałych bywalców w
dużej mierze składało się z moich znajomych, którzy uwielbiali
tematyczne noce filmowe, które były organizowane w co drugą
niedzielę.
Moim
szefem był chłopak, który skończył nasze liceum kilka lat
wcześniej, moi rodzice dobrze znali jego rodziców, mieszkających
kilka przecznic od nas i to tata załatwił mi pracę. Do moich zadań
należało sprzątanie sal kinowych, pilnowanie widzów i sprzedaż
biletów. Jeśli akurat wysłali mnie, żebym sprawdzała, czy nikt
nie stara się nagrać filmu, siadałam na schodkach albo na wolnym
miejscu i brałam udział w seansie. Nikt nigdy się nie poskarżył,
a prawa autorskie były bezpieczne. Premiery odbywały się w naszym
kinie na tyle późno, by ktoś wcześniej już zdążył wszystko
wrzucić do sieci.
Gideon
był jednym ze stałych bywalców. I jednym z bardziej nurtujących
mnie podczas pracy zjawisk.
Nie
stricte ze względu na swoją osobę. W szkole nie zwracałam na
niego szczególnej uwagi. Poznałam go jednak od razu, kiedy pierwszy
raz sprzedawałam mu bilet. Tylko jeden bilet. Na Transformers 3.
Siedzenie w ostatnim rzędzie.
Wtedy
wydało mi się to trochę dziwne, ale nie nienormalne. Tym bardziej
nie nurtujące. Był facetem, pomyślałam, że po prostu bardzo
chciał zobaczyć ten film, a każdy inny, kto byłby nim
zainteresowany, zdążył odwiedzić lepiej przygotowane kino albo
jakąś nielegalną stronę internetową.
Ale
Gideon przyszedł też dwa dni później i tydzień później. Na
Thora i znowu na Transformers 3, za każdym razem sam,
kupując bilet na miejsce w ostatnim rzędzie. Wracał regularnie,
nie przejmując się tym, że kilkukrotnie obejrzał wszystko, co
znajdowało się w repertuarze kina.
Raz
widziałam go na sali. Głowę wsparł na ramieniu i przyglądał się
wszystkiemu, tylko nie ekranowi. Chociaż początkowo miałam zamiar
obejrzeć film Driver, nie zapamiętałam z seansu nic, zbyt
rozkojarzona rosnącym zainteresowaniem dla zachowania Gideona.
Pod
koniec lata, w ostatnim tygodniu pracy, spotkałam go przed
budynkiem, kiedy wychodziłam ze swojej zmiany. Był chłodny i cichy
wieczór. Zatrzymałam się w pół kroku, widząc go siedzącego na
krawężniku przed kinem. Ścisnęłam w dłoni kluczyki do samochodu
i podeszłam, zanim zdążyłam podjąć świadomą decyzję.
Podniósł
na mnie wzrok od razu.
–
Przepraszam – powiedziałam. – Masz może poczęstować? –
spytałam, wskazując na papieros, który trzymał w dłoni, chociaż
zdarzało mi się palić tylko w wielkim stresie. Nie zdążyłam
jednak przemyśleć, co zamierzam powiedzieć, kiedy już nawiążę
z nim kontakt, a to było pierwszym, co przyszło mi do głowy.
–
Palisz? – spytał ze zdziwieniem, wyciągając w moją stronę
wymiętą paczkę Marlboro. Miał schrypnięty głos i żywe
spojrzenie. Wzruszyłam ramionami, biorąc sobie papierosa z paczki.
–
Dlaczego wydaje ci się to takie dziwne? – Chwyciłam zapalniczkę,
którą mi podał. Dym wypełnił moje płuca, a ja w pierwszej
chwili przełknęłam łzy. – Mocne – wyjaśniłam, widząc
uśmieszek, który był odpowiedzią na moje pytanie. Czując, że
muszę mu teraz coś udowodnić, zaciągnęłam się mocno, starając
się nie zwracać uwagi na zbyt intensywny smak tytoniu.
–
Czekasz na kogoś? – spytałam. Gdy tylko oddałam mu zapalniczkę,
odwrócił ode mnie wzrok i wbił go w przestrzeń. Nie chciałam
odchodzić. Pierwszy raz w życiu rozumiałam, dlaczego Gideon
wzbudza w ludziach z naszej szkoły aż tak duże zainteresowanie,
nic nawet nie robiąc. Było w nim coś takiego, przez co nie miałam
ochoty oddalić się w stronę swojego samochodu i odjechać do domu.
Być może dlatego, że wraz z powrotem do szkoły miałam przerwać
pracę w kinie i nie widywałabym go więcej w ostatnim rzędzie na
sali kinowej, wpatrzonego w sufit albo w swoje dłonie. To było w
pewien sposób uzależniające, a coś wewnątrz mnie domagało się,
bym spytała go, dlaczego spędza wieczory w taki sposób.
–
Nie wiem – odpowiedział i uśmiechnął się krzywo, ale nie
złośliwie. Zgasił papieros o chodnik.
–
Może cię podwieźć? – zaproponowałam. Spodziewałam się, że
nie będzie zainteresowany. Czułam, że przeszkadzam mu w
dopełnieniu swego rodzaju rytuału. Po kilku sekundach kiwnął
jednak głową i wstał.
–
Okej. Dzięki – powiedział.
Gestem
pokazałam, by za mną podążał i podeszłam do swojego auta,
granatowej, wysłużonej Corolli. Odblokowałam drzwi.
–
Poczekaj. Dopalę – powiedziałam i zaciągnęłam się papierosem,
o którym na chwilę zapomniałam. Miałam ochotę wyrzucić dopalony
do połowy pet, ale wydawało mi się to nie na miejscu. Gideon oparł
się łokciami o dach Toyoty i przypatrywał mi się z uwagą. –
Co? – spytałam, bawiąc się kluczykami. Nie czułam się
swobodnie w jego towarzystwie. Zwłaszcza kiedy patrzył w taki
sposób. On tylko wzruszył ramionami i znów uśmiechnął się
krzywo. Odwróciłam wzrok. Dokończyłam papierosa, tylko udając,
że się zaciągam i wyrzuciłam go pod nogi.
Czułam
na sobie wzrok Gideona, gdy już siedzieliśmy w aucie i starałam
się włożyć kluczyki do stacyjki. Posłałam mu lekko
skonsternowane spojrzenie, ale na jego twarzy nie dostrzegłam ani
grama rozbawienia z powodu tego, że trzęsły mi się ręce, chociaż
wydawało mi się, że Gideon doskonale sobie zdawał sprawę z tego,
że jest to spowodowane jego obecnością. W końcu odpaliłam i
powoli wyjechałam z miejsca parkingowego.
–
Gideon. Tak przy okazji.
–
Wiem – odpowiedziałam cicho. – Ella.
–
Wiem – powiedział, a z tonu wywnioskowałam, że się uśmiecha.
–
Skąd? – zapytałam, na chwilę odrywając wzrok od jezdni, żeby
rzucić mu zdziwione spojrzenie.
–
Zapomniałaś zdjąć identyfikator. – Wskazał na moją klatkę
piersiową. Podążyłam spojrzeniem w tamtym kierunku i odkryłam,
że faktycznie zapomniałam o tabliczce z moim imieniem, przypiętej
do kieszonki koszulki polo, którą musiałam nosić w pracy.
–
Ach. – Odpięłam identyfikator i wrzuciłam go do schowka pomiędzy
siedzeniami.
–
Poza tym kojarzę cię ze szkoły. Grałaś jedną z ważniejszych
ról w przedstawieniu pod koniec roku.
–
Oglądałeś sztukę? – zapytałam z rozbawieniem.
–
Co w tym dziwnego?
–
Nic. Po prostu przez całe wakacje chyba ani razu nie obejrzałeś
żadnego z filmów, na które kupiłeś bilet – powiedziałam,
zanim zdążyłam pomyśleć. Przez chwilę wydawało mi się, że
Gideon się oburzy, a najlepszym wypadku zniechęci do mnie za
wtargnięcie do jego prywatności. Ewentualnie uzna, że go
prześladowałam, w każdym razie w efekcie nie będzie chciał mieć
ze mną do czynienia. Szybkie spojrzenie na jego twarz uświadomiło
mnie jednak w tym, że chyba nie miał mi za złe. Wpatrywał się we
mnie z mieszaniną zaskoczenia i ciekawości, uśmiechając się przy
tym.
–
To zupełnie inna sytuacja – powiedział. Nie podjęłam tematu. W
samochodzie zapadła cisza. Tylko odrobinę niezręczna. Kiedy po
kilku minutach otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć i przy okazji
spojrzałam na Gideona, okazało się, że zasnął. Mimowolnie
uśmiechnęłam się na ten widok i zmusiłam się, by odwrócić
wzrok na jezdnię.
–
Gideon? – odezwałam się po kilkunastu minutach, starając się go
obudzić. Mruknął coś niewyraźnie. – Nie wiem, gdzie mieszkasz.
Podał
mi adres zaspanym głosem. Chwilę później zatrzymałam się pod
jego domem i zaklęłam cicho pod nosem, przyglądając się
budynkowi. Obudziłam Gideona po dłuższej chwili.
–
Dzięki za podwiezienie – powiedział. Skinęłam głową. –
Musisz kiedyś ze mną nie obejrzeć filmu – dodał z rozbawieniem.
Uśmiechnęłam się.
–
Jasne – odrzekłam, a Gideon zatrzasnął drzwi. Przez chwilę
jeszcze patrzyłam, jak oddala się w stronę zaniedbanej,
jednopoziomowej rudery z zarośniętym podwórkiem. Odwrócił się i
pomachał mi. Dopiero po tym odjechałam.
Popycham
lekko drzwi, by je zamknąć, ale zdradliwy podmuch wiatru
zatrzaskuje je głośno. Krzywię się, z naiwnością myśląc, że
to zbudzi rodziców. Nie zbudzi. I tak nie śpią.
Zegar
w przedpokoju wskazuje kilka minut po trzeciej nad ranem, ale widzę
nikły promień światła biegnący z kuchni i po kilku sekundach w
korytarzu pojawia się sylwetka mamy. Stoję przed nią, patrzymy na
siebie bez słowa. Ona ze zrezygnowaniem, ja z zacięciem.
Nie
chcę mówić wprost. Nie chcę tłumaczyć, że przeszczep szpiku
się udał i w moim organizmie nie ma już komórek rakowych, a lat
mam dwadzieścia jeden, więc pod żadnym względem nie wymagam
nadmiernej troski ani specjalnego traktowania. Staram się przekazać
to spojrzeniem, chcę, aby sama to zrozumiała.
Chcę
też, żeby przestała wszystko utrudniać bezradnością bijącą z
twarzy i na wpół wyschniętymi łzami blado połyskującymi pod
oczami. Pozostaję nieugięta, mimo wszystko.
–
Obiecałam twojemu tacie, że obudzę go, kiedy wrócisz – mówi
cicho, szybkim ruchem rozcierając resztki łez po policzkach.
Odwraca się i wchodzi po schodach. Przez chwilę czekam. Mam
wrażenie, że wróci na dół, aby mnie pouczyć albo przemówić do
mojej empatii. Zaciskam zęby, przygotowując się na atak, ale nic
takiego nie następuje. Czekam na dole piętnaście minut, zanim
decyduję się wejść po schodach. Kieruję się prosto do swojego
pokoju, ale drzwi do pokoju rodziców, które mijam po drodze, są
uchylone. Zaglądam tam wbrew sobie.
Tata
leży tyłem do mnie, więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy śpi,
czy też nie. Mama na pewno nie. Nikłe światło latarni wdzierające
się do pokoju przez cienkie firanki odbija się w jej oczach.
Odwracam wzrok i idę do siebie.
Nie
staram się nawet poruszać cicho. Popycham nogą drzwi, które
głośno się zatrzaskują. Zdaję sobie przy tym wszystkim sprawę z
tego, że postępuję jak rozkapryszone dziecko, ale z samolubnością
pozwalam sobie na to, czując, że takie zachowanie przynosi ulgę.
Zdaję
sobie sprawę, że przez cały czas ściskałam w dłoniach
papierośnicę i zapalniczkę. Rzucam je na biurko, a potem zrywam
wręcz z siebie sweter i ciskam pod siebie. Zanim ulatuje ze mnie
niewytłumaczony gniew, pochodzę do jednej ze ścian i zrywam z niej
przyklejony taśmą bilet i kilka zdjęć. Zgniatam przedmioty w
dłoniach i rzucam przez pokój, celując do kosza. Kulka papieru
odbija się od ściany metr nad nim i spada na ziemię.
Wczepiam
się palcami we włosy na skroniach i ze świstem wydmuchuję
powietrze.
Wiedziałam,
że powrót będzie trudny. Odkąd powiedziano mi, że w ogóle
będzie możliwy, zdawałam sobie sprawę z tego, że nie mogę
przyjechać i po prostu wziąć sobie swojego życia z okresu Przed
Rakiem, zacząć tam, gdzie skończyłam. Chyba jednak poniekąd tego
właśnie oczekiwałam. Może powinnam była gdzieś wyjechać,
zadomowić się na drugim końcu Stanów Zjednoczonych, skoro
wszystko, co miałam w Lake Rupert, zdążyłam pogrzebać?
Zasypiam
z myślą, że za kilka miesięcy, kiedy nabiorę sił, wyjadę jak
najdalej.