środa, 27 sierpnia 2014

Rozdział drugi


Czołem!
Nie sądziłam, że zdążę w terminie, który ustaliłam w połowie sierpnia, ale owszem, zrobiłam to i muszę przyznać, że to dziwne uczucie, bo ostatnio takie rzeczy działy się bardzo dawno temu. Bardzo dziękuję za komentarze pod pierwszym rozdziałem!
Na temat rozdziału wypowiadać się nie będzie. Niektóre fragmenty będę na pewno edytować za jakiś czas, z niektórych jestem całkiem zadowolona, ale bardziej zależy mi na waszej opinii i uwagach.
Rozdział dedykuję Emily i Marcie, chociaż niestety nie mogłam jej poznać.
Smacznego!

Pocieram dłońmi twarz. Krzywię się przy tym, starając się zignorować rozchodzące się wzdłuż ciała, dziwne uczucie otępienia, które swoje epicentrum posiada wcale nie w sferze fizycznej. Gdy odejmuję dłonie od twarzy, sylwetka Gideona jest ciemnym punktem wielkości kciuka na końcu ulicy. W zamyśleniu obserwuję, jak znika za zakrętem. Zaraz po tym jedna po drugiej zapalają się latarnie, wydając nad moją głową brzęczące odgłosy.
Rodzice się będą martwić.
Ignoruję tę myśl. Może jestem złośliwa, na pewno egoistyczna, ale nie zniosłabym powrotu do domu. Zresztą jestem wystarczająco dorosła, żeby potrafić o siebie zadbać. Gdyby było inaczej, nie wypuściliby mnie jeszcze z ośrodka. Powinni to zrozumieć. Wbić do głów.
Pozwalam negatywnej energii przekształcić się w gniew skierowany w rodziców. To bezpieczne. Zrozumieją.
Nie mam pojęcia, jak długo stałam w bezczynności pod jedną z latarni, na przemian zapalającą się i gasnącą. Coraz bardziej się ściemniało, a ja owinęłam się ciaśniej swetrem i powoli ruszyłam przed siebie, w stronę, w którą poszedł Gideon, kontynuując wędrówkę w stronę miejsca, do którego zmierzałam po wyjściu z domu.
Docieram tam szybko. Jezioro szemra cicho pod wpływem podmuchów wiatru, które mącą taflę, zakrzywiając odbijający się w niej obraz ciemniejącego z każdą minutą nieba. Od tej strony brzeg porasta wysoka trawa, kładąca się miękko pod swoim własnym ciężarem. Sędziwa wierzba odgradza zakątek od światła rzucanego przez latarnie, a jej rozczochrane witki chylą się w stronę wody. Kilka z nich zanurza się w niej, przy co silniejszych podmuchach kreśląc owalne znaki na jej powierzchni. W cieniu wierzby, na niewielkim półwyspie wznosi się mały i zaniedbany plac zabaw. Wybudowano go, zanim przyszłam na świat. Mama kiedyś powiedziała mi, że nikt tam już nie przychodzi po tym, jak mała córeczka pani Walden, dziś prowadzącej niewielki warzywniak przy rynku miasta, skręciła kark, spadając z huśtawki, teraz skrzypiącej i zardzewiałej. Mieszkańcy zdawali się zapomnieć o istnieniu tego placu, co jakiś czas rada miasta podejmowała jego temat, rozdarta między renowacją a likwidacją, ale nikt nigdy nie poświęcił mu wystarczająco wiele myśli, by w końcu załatwili tę sprawę. Piaskownica zarosła chwastami, zjeżdżalnia mchem, a przekrzywiona konstrukcja karuzeli zanurzała się w chaszczach.
Wiedziałam o jego istnieniu od podstawówki, chociaż w te obszary zapuszczają się nieliczni, zazwyczaj zmuszeni gonić tu swoje psy lub szukający miejsca na spędzenie chwili w samotności. To drugi brzeg jeziora cieszy się popularnością – zadbany i wypełniony klockami budynków, które z tej odległości wydają się być wielkości pudełek po butach. Z tej strony, zaledwie kilka metrów od wierzby, rośnie zagajnik, dalej gęstniejący i zmieniający się w las, w którym miejscowi lubią biwakować.
Byłam ciekawskim dzieckiem, które nie lubiło tłumów. Wynajdywałam mnóstwo ciekawych miejsc do zabawy, które trochę mniej podobały się moim rodzicom. Miałam setki kryjówek w całym mieście – ale plac zabaw był moją ulubioną. W wieku wczesnoszkolnym potrafiłam odrabiać tam lekcje lub pisać dzienniki, siadając na rozłożonej pod rękawem zjeżdżalni kurtce. W miarę dorastania spędzałam tam coraz mniej czasu. Przez chwilę nie przychodziłam tam wcale, a w liceum odkryłam plac zabaw na nowo, kierując się tam automatycznie, kiedy potrzebowałam spokojnego miejsca, żeby móc w samotności pomyśleć.
Uchylam bramkę niskiego, żelaznego ogrodzenia, która odsuwa się przede mną ze skowytem i wchodzę na teren placu. Koc owinięty starą, podziurawioną kurtką przeciwdeszczową wciąż znajduje się tam, gdzie go zostawiłam. Rozwijam go, starając się trzymać go z daleka od twarzy, bo kurtka nie do końca zdołała uchronić go przed wilgocią i szorstki materiał wydziela intensywny, zatęchły zapach.
Ku mojemu zdziwieniu, z koca wypada zapalniczka i papierośnica. Nie należą do mnie, chociaż w czasach Przed Rakiem zdarzało mi się popalać. Ostrożnie biorę przedmioty do ręki. Zapalniczka to zippo, dość drogi przedmiot. Papierośnica jest pusta, ale bardziej od zawartości interesują mnie zdobienia z perłowej masy, które ją pokrywają. Też wydaje się droga. Kto mógł zostawić te rzeczy w moim miejscu?
Ściskam je w rękach, przysiadając na kocu. Moją uwagę odwraca telefon, który zaczyna wibrować w przedniej kieszeni dżinsów. Mama. Odrzucam połączenie, czując się winna tylko trochę.
Będę w domu później, piszę do niej wiadomość, kładąc się z podciągniętymi nogami. Wyłączam wibracje w telefonie i odkładam go na bok.
Pozwalam swoim myślom biec. Proces, który zaczął się, gdy weszłam do swojego pokoju, teraz przybiera na sile. Migotliwe wspomnienia przelatują przez głowę i czuję się, jakbym oglądała film, który widziałam bardzo dawno temu – nie pamiętam już, co się wydarzy, ale jednocześnie znam to wszystko. Powietrze robi się coraz chłodniejsze, moje ramiona pokrywają się gęsią skórką. Przewracam się na bok i oglądam swój film.

Poznaliśmy się w liceum i należeliśmy do dwóch zupełnie różnych światów. Teraz, gdy o tym pomyślę, wydaje mi się śmieszne, że stanowiło to dla mnie wtedy problem.
Gideona znali wszyscy, a przynajmniej wszyscy kojarzyli. Był jedną z tych osób, które rzucały się w oczy, chociaż w ogóle o to nie zabiegały. Trudno powiedzieć, co się za tym kryło. Może pewność siebie, która emanowała z każdego jego gestu, a może to, że nie tylko wydawał się być niezainteresowany kierowanymi w jego stronę spojrzeniami, ale faktycznie w ogóle nie obchodził go fakt, że obdarzany jest jakąkolwiek atencją. Pozostawał przy tym uprzejmy, odpowiadał na każde przywitanie, ale konsekwentnie pozostawał na uboczu, trzymając się swoich znajomych i nie organizując wokół swojej osoby zamieszania.
Należałam do tych, którzy tylko go kojarzyli. Wiedziałam, że blondwłosy, wysoki, niedbale ubrany chłopak ma na imię Gideon, nic poza tym.
Ja byłam z tych, którzy pozostawali poza ogólnym zainteresowaniem i byłam z tego powodu bardzo zadowolona. Nikt nie komentował moich poczynań ani nie puszczał plotek na mój temat – a przynajmniej ja o niczym nie wiedziałam, nigdy też nie byłam zamieszana w żadną towarzyską aferę. Należałam do grupy alternatywnych dzieciaków, które zajmowały się sztuką. Istnieliśmy w wąskiej sferze pomiędzy popularnością i byciem wrzutkami. Nigdy nie miałam ambicji, by piąć się po socjalnej drabince sukcesu. Zajmowałam się swoim podwórkiem.
W wakacje dostałam pracę w kinie w sąsiednim mieście. Nie był to wielki multipleks, wyświetlano tam trzy, czasami cztery filmy, w tym jeden często przeterminowany. Rządni kinematograficznych uniesień wybierali się gdzieś indziej, a wąskie grono stałych bywalców w dużej mierze składało się z moich znajomych, którzy uwielbiali tematyczne noce filmowe, które były organizowane w co drugą niedzielę.
Moim szefem był chłopak, który skończył nasze liceum kilka lat wcześniej, moi rodzice dobrze znali jego rodziców, mieszkających kilka przecznic od nas i to tata załatwił mi pracę. Do moich zadań należało sprzątanie sal kinowych, pilnowanie widzów i sprzedaż biletów. Jeśli akurat wysłali mnie, żebym sprawdzała, czy nikt nie stara się nagrać filmu, siadałam na schodkach albo na wolnym miejscu i brałam udział w seansie. Nikt nigdy się nie poskarżył, a prawa autorskie były bezpieczne. Premiery odbywały się w naszym kinie na tyle późno, by ktoś wcześniej już zdążył wszystko wrzucić do sieci.
Gideon był jednym ze stałych bywalców. I jednym z bardziej nurtujących mnie podczas pracy zjawisk.
Nie stricte ze względu na swoją osobę. W szkole nie zwracałam na niego szczególnej uwagi. Poznałam go jednak od razu, kiedy pierwszy raz sprzedawałam mu bilet. Tylko jeden bilet. Na Transformers 3. Siedzenie w ostatnim rzędzie.
Wtedy wydało mi się to trochę dziwne, ale nie nienormalne. Tym bardziej nie nurtujące. Był facetem, pomyślałam, że po prostu bardzo chciał zobaczyć ten film, a każdy inny, kto byłby nim zainteresowany, zdążył odwiedzić lepiej przygotowane kino albo jakąś nielegalną stronę internetową.
Ale Gideon przyszedł też dwa dni później i tydzień później. Na Thora i znowu na Transformers 3, za każdym razem sam, kupując bilet na miejsce w ostatnim rzędzie. Wracał regularnie, nie przejmując się tym, że kilkukrotnie obejrzał wszystko, co znajdowało się w repertuarze kina.
Raz widziałam go na sali. Głowę wsparł na ramieniu i przyglądał się wszystkiemu, tylko nie ekranowi. Chociaż początkowo miałam zamiar obejrzeć film Driver, nie zapamiętałam z seansu nic, zbyt rozkojarzona rosnącym zainteresowaniem dla zachowania Gideona.
Pod koniec lata, w ostatnim tygodniu pracy, spotkałam go przed budynkiem, kiedy wychodziłam ze swojej zmiany. Był chłodny i cichy wieczór. Zatrzymałam się w pół kroku, widząc go siedzącego na krawężniku przed kinem. Ścisnęłam w dłoni kluczyki do samochodu i podeszłam, zanim zdążyłam podjąć świadomą decyzję.
Podniósł na mnie wzrok od razu.
– Przepraszam – powiedziałam. – Masz może poczęstować? – spytałam, wskazując na papieros, który trzymał w dłoni, chociaż zdarzało mi się palić tylko w wielkim stresie. Nie zdążyłam jednak przemyśleć, co zamierzam powiedzieć, kiedy już nawiążę z nim kontakt, a to było pierwszym, co przyszło mi do głowy.
– Palisz? – spytał ze zdziwieniem, wyciągając w moją stronę wymiętą paczkę Marlboro. Miał schrypnięty głos i żywe spojrzenie. Wzruszyłam ramionami, biorąc sobie papierosa z paczki.
– Dlaczego wydaje ci się to takie dziwne? – Chwyciłam zapalniczkę, którą mi podał. Dym wypełnił moje płuca, a ja w pierwszej chwili przełknęłam łzy. – Mocne – wyjaśniłam, widząc uśmieszek, który był odpowiedzią na moje pytanie. Czując, że muszę mu teraz coś udowodnić, zaciągnęłam się mocno, starając się nie zwracać uwagi na zbyt intensywny smak tytoniu.
– Czekasz na kogoś? – spytałam. Gdy tylko oddałam mu zapalniczkę, odwrócił ode mnie wzrok i wbił go w przestrzeń. Nie chciałam odchodzić. Pierwszy raz w życiu rozumiałam, dlaczego Gideon wzbudza w ludziach z naszej szkoły aż tak duże zainteresowanie, nic nawet nie robiąc. Było w nim coś takiego, przez co nie miałam ochoty oddalić się w stronę swojego samochodu i odjechać do domu. Być może dlatego, że wraz z powrotem do szkoły miałam przerwać pracę w kinie i nie widywałabym go więcej w ostatnim rzędzie na sali kinowej, wpatrzonego w sufit albo w swoje dłonie. To było w pewien sposób uzależniające, a coś wewnątrz mnie domagało się, bym spytała go, dlaczego spędza wieczory w taki sposób.
– Nie wiem – odpowiedział i uśmiechnął się krzywo, ale nie złośliwie. Zgasił papieros o chodnik.
– Może cię podwieźć? – zaproponowałam. Spodziewałam się, że nie będzie zainteresowany. Czułam, że przeszkadzam mu w dopełnieniu swego rodzaju rytuału. Po kilku sekundach kiwnął jednak głową i wstał.
– Okej. Dzięki – powiedział.
Gestem pokazałam, by za mną podążał i podeszłam do swojego auta, granatowej, wysłużonej Corolli. Odblokowałam drzwi.
– Poczekaj. Dopalę – powiedziałam i zaciągnęłam się papierosem, o którym na chwilę zapomniałam. Miałam ochotę wyrzucić dopalony do połowy pet, ale wydawało mi się to nie na miejscu. Gideon oparł się łokciami o dach Toyoty i przypatrywał mi się z uwagą. – Co? – spytałam, bawiąc się kluczykami. Nie czułam się swobodnie w jego towarzystwie. Zwłaszcza kiedy patrzył w taki sposób. On tylko wzruszył ramionami i znów uśmiechnął się krzywo. Odwróciłam wzrok. Dokończyłam papierosa, tylko udając, że się zaciągam i wyrzuciłam go pod nogi.
Czułam na sobie wzrok Gideona, gdy już siedzieliśmy w aucie i starałam się włożyć kluczyki do stacyjki. Posłałam mu lekko skonsternowane spojrzenie, ale na jego twarzy nie dostrzegłam ani grama rozbawienia z powodu tego, że trzęsły mi się ręce, chociaż wydawało mi się, że Gideon doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że jest to spowodowane jego obecnością. W końcu odpaliłam i powoli wyjechałam z miejsca parkingowego.
– Gideon. Tak przy okazji.
– Wiem – odpowiedziałam cicho. – Ella.
– Wiem – powiedział, a z tonu wywnioskowałam, że się uśmiecha.
– Skąd? – zapytałam, na chwilę odrywając wzrok od jezdni, żeby rzucić mu zdziwione spojrzenie.
– Zapomniałaś zdjąć identyfikator. – Wskazał na moją klatkę piersiową. Podążyłam spojrzeniem w tamtym kierunku i odkryłam, że faktycznie zapomniałam o tabliczce z moim imieniem, przypiętej do kieszonki koszulki polo, którą musiałam nosić w pracy.
– Ach. – Odpięłam identyfikator i wrzuciłam go do schowka pomiędzy siedzeniami.
– Poza tym kojarzę cię ze szkoły. Grałaś jedną z ważniejszych ról w przedstawieniu pod koniec roku.
– Oglądałeś sztukę? – zapytałam z rozbawieniem.
– Co w tym dziwnego?
– Nic. Po prostu przez całe wakacje chyba ani razu nie obejrzałeś żadnego z filmów, na które kupiłeś bilet – powiedziałam, zanim zdążyłam pomyśleć. Przez chwilę wydawało mi się, że Gideon się oburzy, a najlepszym wypadku zniechęci do mnie za wtargnięcie do jego prywatności. Ewentualnie uzna, że go prześladowałam, w każdym razie w efekcie nie będzie chciał mieć ze mną do czynienia. Szybkie spojrzenie na jego twarz uświadomiło mnie jednak w tym, że chyba nie miał mi za złe. Wpatrywał się we mnie z mieszaniną zaskoczenia i ciekawości, uśmiechając się przy tym.
– To zupełnie inna sytuacja – powiedział. Nie podjęłam tematu. W samochodzie zapadła cisza. Tylko odrobinę niezręczna. Kiedy po kilku minutach otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć i przy okazji spojrzałam na Gideona, okazało się, że zasnął. Mimowolnie uśmiechnęłam się na ten widok i zmusiłam się, by odwrócić wzrok na jezdnię.
– Gideon? – odezwałam się po kilkunastu minutach, starając się go obudzić. Mruknął coś niewyraźnie. – Nie wiem, gdzie mieszkasz.
Podał mi adres zaspanym głosem. Chwilę później zatrzymałam się pod jego domem i zaklęłam cicho pod nosem, przyglądając się budynkowi. Obudziłam Gideona po dłuższej chwili.
– Dzięki za podwiezienie – powiedział. Skinęłam głową. – Musisz kiedyś ze mną nie obejrzeć filmu – dodał z rozbawieniem. Uśmiechnęłam się.
– Jasne – odrzekłam, a Gideon zatrzasnął drzwi. Przez chwilę jeszcze patrzyłam, jak oddala się w stronę zaniedbanej, jednopoziomowej rudery z zarośniętym podwórkiem. Odwrócił się i pomachał mi. Dopiero po tym odjechałam.

Popycham lekko drzwi, by je zamknąć, ale zdradliwy podmuch wiatru zatrzaskuje je głośno. Krzywię się, z naiwnością myśląc, że to zbudzi rodziców. Nie zbudzi. I tak nie śpią.
Zegar w przedpokoju wskazuje kilka minut po trzeciej nad ranem, ale widzę nikły promień światła biegnący z kuchni i po kilku sekundach w korytarzu pojawia się sylwetka mamy. Stoję przed nią, patrzymy na siebie bez słowa. Ona ze zrezygnowaniem, ja z zacięciem.
Nie chcę mówić wprost. Nie chcę tłumaczyć, że przeszczep szpiku się udał i w moim organizmie nie ma już komórek rakowych, a lat mam dwadzieścia jeden, więc pod żadnym względem nie wymagam nadmiernej troski ani specjalnego traktowania. Staram się przekazać to spojrzeniem, chcę, aby sama to zrozumiała.
Chcę też, żeby przestała wszystko utrudniać bezradnością bijącą z twarzy i na wpół wyschniętymi łzami blado połyskującymi pod oczami. Pozostaję nieugięta, mimo wszystko.
– Obiecałam twojemu tacie, że obudzę go, kiedy wrócisz – mówi cicho, szybkim ruchem rozcierając resztki łez po policzkach. Odwraca się i wchodzi po schodach. Przez chwilę czekam. Mam wrażenie, że wróci na dół, aby mnie pouczyć albo przemówić do mojej empatii. Zaciskam zęby, przygotowując się na atak, ale nic takiego nie następuje. Czekam na dole piętnaście minut, zanim decyduję się wejść po schodach. Kieruję się prosto do swojego pokoju, ale drzwi do pokoju rodziców, które mijam po drodze, są uchylone. Zaglądam tam wbrew sobie.
Tata leży tyłem do mnie, więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy śpi, czy też nie. Mama na pewno nie. Nikłe światło latarni wdzierające się do pokoju przez cienkie firanki odbija się w jej oczach. Odwracam wzrok i idę do siebie.
Nie staram się nawet poruszać cicho. Popycham nogą drzwi, które głośno się zatrzaskują. Zdaję sobie przy tym wszystkim sprawę z tego, że postępuję jak rozkapryszone dziecko, ale z samolubnością pozwalam sobie na to, czując, że takie zachowanie przynosi ulgę.
Zdaję sobie sprawę, że przez cały czas ściskałam w dłoniach papierośnicę i zapalniczkę. Rzucam je na biurko, a potem zrywam wręcz z siebie sweter i ciskam pod siebie. Zanim ulatuje ze mnie niewytłumaczony gniew, pochodzę do jednej ze ścian i zrywam z niej przyklejony taśmą bilet i kilka zdjęć. Zgniatam przedmioty w dłoniach i rzucam przez pokój, celując do kosza. Kulka papieru odbija się od ściany metr nad nim i spada na ziemię.
Wczepiam się palcami we włosy na skroniach i ze świstem wydmuchuję powietrze.
Wiedziałam, że powrót będzie trudny. Odkąd powiedziano mi, że w ogóle będzie możliwy, zdawałam sobie sprawę z tego, że nie mogę przyjechać i po prostu wziąć sobie swojego życia z okresu Przed Rakiem, zacząć tam, gdzie skończyłam. Chyba jednak poniekąd tego właśnie oczekiwałam. Może powinnam była gdzieś wyjechać, zadomowić się na drugim końcu Stanów Zjednoczonych, skoro wszystko, co miałam w Lake Rupert, zdążyłam pogrzebać?
Zasypiam z myślą, że za kilka miesięcy, kiedy nabiorę sił, wyjadę jak najdalej.